Marek Zuber: Nic nie wskazuje, aby firmy miały masowo wycofywać produkcję z Azji do Europy
Mariusz Marszałkowski/Instytut Jagielloński: Czy obecny kryzys gospodarczy jest podobny do tego, z którym świat miał do czynienia w latach 2008-2010?
Marek Zuber: Jeżeli chodzi o obecny kryzys, to najpierw trzeba powiedzieć o różnicy. A różnicą są czynniki, które go wywołały. Recesja z 2008 roku to kryzys wynikający z czynników ekonomicznych, wpisujący się w cykl koniunkturalny. Jego siła wynikała z potężnego rozwoju instrumentów pochodnych. Ich rynek rozrósł się w sposób niespotykany i był poza kontrolą. Przede wszystkim mam tu na myśli instrumenty oparte na hipotekach. Popełniono też szereg błędów związanych z wyceną ryzyka tych instrumentów. Po części wynikało to z braku wystarczających informacji o strukturze poszczególnych produktów inwestycyjnych. Te instrumenty stały się dość popularne i zaczęły odgrywać coraz większą rolę jako składnik aktywów tych instytucji, które powinny inwestować bezpiecznie.
Obecne spowolnienie gospodarcze zaczęło się w 2019 roku, można to było zaobserwować zwłaszcza obserwując gospodarkę niemiecką. I to był proces normalny. Ale na przełomie 2019 i 2020 roku pojawiło się coś nowego. Kryzys wywołany pandemią to kryzys bez związku z cyklem ekonomicznym. To zerwanie łańcuchów dostaw, można powiedzieć techniczne zarwanie, a nie na przykład efekt braku opłacalności dostaw. To zamknięcie aktywności gospodarczej. Ale zamknięcie odgórne. Jak po naciśnięciu guzika.
Jeżeli chodzi o podobieństwa tego kryzysu do poprzedniego, przynajmniej w Europie, to wskazałbym na kwestie zadłużania się państw. Pandemia zaatakowała w czasie, kiedy części gospodarek nie udało się opanować długów w sposób wystarczający. W 2008 roku było podobnie. W efekcie kryzysu państwa zaciągały kolejne długi na walkę z jego skutkami. W przypadku zadłużonych państw europejskich było to przyczyną kolejnego kryzysu, czyli kryzysu strefy euro. Gdyby nie potężne długi Grecji, Portugalii, Hiszpanii, czy w końcu Włoch wygenerowane przed 2008 rokiem, kryzys finansowy 2008-2009 nie doprowadziłby do takich problemów. Obecnie niektóre kraje znacznie ograniczyły swój dług, np. Niemcy czy Czechy, jednak inne państwa, jak Włochy czy Francja nie doprowadziły do zmniejszenia zadłużenia. Czyli w tym sensie sytuacja jest podobna do tej, która miała miejsce jedenaście lat temu.
Kolejnym podobieństwem jest pomysł na ratowanie gospodarek. Wtedy również wydawano olbrzymie pieniądze, choć na początku głównie na ratowanie sytemu bankowego, pieniądze oczywiście pożyczane. Dzisiaj jest tak samo. Problem jest jednak taki, że ten kryzys jest znacznie gwałtowniejszy. Procesy są szybsze i głębsze, wygenerowane środki też są zatem znacznie większe. W skali świata mówimy już o poziomie 15-16 bln dolarów. To jest znacznie więcej niż wtedy. Także pomysł zwiększania podaży pieniądza, który określamy kolokwialnie drukowaniem pieniędzy, nie jest nowy, także stosowano go po 2008 roku, choć na początku robił to w zasadzie tylko FED, czyli Amerykański Bank Centralny. Zaczął skupować obligacje skarbowe. Europejski Bank Centralny rozpoczął te operacje dopiero w 2015 roku. Teraz te działania zaczęły się natychmiast i są znacznie szersze. Realizujemy je także w Polsce. W USA zaczęło się nawet skupowanie obligacji korporacyjnych, co wcześniej nie miało miejsca.
M.M.: Jak długo ten kryzys może trwać i od czego jest to uzależnione?
M.Z.: To jak długo będzie trwać zależy od wielu przesłanek. Jednak najważniejsza nie wynika z kwestii ekonomicznej a tego, czy szczepionka będzie skuteczna. Jeżeli tak, to druga połowa przyszłego roku może być już na plusie. Ale trzeba pamiętać, że ten kryzys nie jest wszędzie taki sam. Na przykład w Azji już dzisiaj widać go znacznie mniej. Tam wybicie mamy już teraz. Europa i USA będą odczuwać poprawę prawdopodobnie dopiero w drugiej połowie przyszłego roku, jak będziemy mieli szczęście to może w drugim kwartale. Szczęście, czyli kolejnych fali nie będzie. Ale pamiętajmy, że stanie się to dzięki gigantycznym środkom, które zostały wpompowane w gospodarki. Konsekwencją będzie, już jest, wzrost długu. No i mamy wygenerowane masy pustego pieniądza. To może być impulsem wzrostu inflacji. Na razie nikt o tym nie myśli, wiadomo, teraz trzeba ratować świat. Konsekwencje kryzysu zostaną z nami znacznie dłużej, będzie trzeba pomyśleć nad mechanizmami spłaty zadłużenia i ograniczenia podaży pieniądza. Raczej nie będzie to polegać na ścinaniu wydatków, bo to może zlikwidować ten ewentualny wzrost. Raczej będzie to się odbywać poprzez wzrost podatków, nakładanie parapodatków itd., itp., choć to też wzrostowi PKB nie pomaga. I tak się stanie moim zdaniem również w Polsce. Dla mnie jednym z kluczowych pytań jest to, czy załamanie gospodarek na początku roku, także tąpnięcia na giełdach oznaczają koniec okresu hossy, który zaczął się w 2009 roku? W takich krajach jak USA trwał nieprzerwanie przez ponad 10 lat. Czy kryzys 2020 roku możemy traktować jako koniec tej hossy w sensie ekonomicznym? Wybicie na giełdach, które obserwowaliśmy po kwietniu było prawie tak gwałtowne, jak wcześniejszy spadek. Dzisiaj wiele indeksów, choćby w USA, odnotowuje kolejne historyczne rekordy. Czy to trochę nie za szybko? Czy rzeczywiście od połowy roku budujemy nową hossę? Jeśli tak, to będziemy teraz mieli kilka lat spokoju. Ale jeśli była to tylko korekta, taka korono-wirusowa korekta techniczna, to znaczy, że trzeba uważać. Może być tak, że teraz na skutek procesów typowo ekonomicznych za dwa, trzy lata znowu dojdzie do hamowania gospodarek. Tym razem jeszcze bardziej zadłużonych. To trzeba mieć z tyłu głowy. Nie twierdzę, że czeka nas katastrofa. Moim zdaniem nie należy się obawiać aż tak bardzo narastania długów i wieszczyć załamania światowego systemu. Ale czy można zakładać kolejny wieloletni okres wzrostu?
Oczywiście jest kilka warunków, które muszą zaistnieć, żeby najbliższe lata były w miarę spokojne i nie doprowadziły do bardzo poważnych turbulencji. Moim zdaniem na przykład państwa będą musiały pokazać jak będą chciały opanować swoje długi. Niektóre już dają jasne sygnały. W przypadku Niemiec, kiedy pojawiały się projekty stymulacyjne na początku marca, minister finansów jasno wskazał, że proces powrotu do polityki zrównoważonych budżetów nastąpi do 2022 roku. Inwestorzy wiedzą, że bez wzrostu długów moglibyśmy mieć powtórkę kryzysu z lat 30. XX wieku. I także dlatego popyt na instrumenty finansujące ten rosnący dług jest. Jasno pokazała to emisja 17 mld euro euroobligacji na wsparcie rynku pracy, na które popyt przekroczył 230 mld euro. To rekordowy poziom popytu w stosunku do wartości emisji. Przy odpowiedniej polityce jesteśmy w stanie uspokoić inwestorów.
M.M.: Jak w kontekście tego kryzysu wygląda sytuacja Polski? Niektórzy wspominają, że może być nawet dla nas pewną szansą.
M.Z.: Na pewno nie wyjdzie wzmocniona z tego kryzysu. Każdy rząd ma PR, także obecny, ale wiele stwierdzeń padających z ust jego przedstawicieli jest, że tak powiem, na wyrost. I to delikatne określenie. Kilka branż będzie odbudowywało się latami. Konsekwencją ratowania gospodarki jest wzrost długu. A będzie to wzrost nienotowany w naszej historii. Może to być nawet 400 mld złotych w okresie 2021-2023. Nawet jeżeli dzisiaj relatywnie tanio pożyczamy pieniądze, np. na projekty Polskiego Funduszu Rozwoju (PFR), to nie zmienia to faktu, że koszty obsługi są i że te środki trzeba będzie oddać. A propos kosztów obsługi. Weźmy wspomniany PFR. Większość środków z tarcz finansowych nie wróci do PFRu. One mają w zamyśle być w znacznej części bezzwrotne. Program jest finansowany np. obligacjami czteroletnimi. Za cztery lata będzie trzeba je wykupić. PFR swoich środków nie będzie miał, bo skąd ma je wygenerować. Trzeba będzie te obligacje np. zrolować. A nie wiemy po jakim koszcie się to odbędzie. Może być on znacznie wyższy. Nie jesteśmy Niemcami czy USA, w których nikt nie przejmuje się długiem na poziomie 90 czy 100 procent do PKB. Będzie trzeba pokazać sposób na zejście z tego długu, a w polskich warunkach to oznaczać będzie podwyżkę podatków i parapodatków i nie mam co do tego wątpliwości. Już dziś to widzimy, np. tworzymy podatek cukrowy, ale nazywamy go opłatą. Oczywiście akurat podatek cukrowy planowany był wcześniej. Ale to z kolei efekt programów socjalnych i obniżenia wieku emerytalnego, których koszt w tym roku to około 65 mld złotych. Wzrost obciążenia w Polsce na pewno nastąpi. To, co może nam ewentualnie pomóc, to np. New Generation EU. Tak na marginesie: mówienie o tym, że moglibyśmy sami pożyczyć takie środki na takich samych warunkach jest nieporozumieniem. Te prawie 300 mld złotych grantów i pożyczek to pieniądze, które będą wpompowane w gospodarkę, a których w innych okolicznościach albo w ogóle by nie było, albo byłoby wyraźnie mniej, albo byłyby znacznie droższe. I najważniejsze, to pieniądze dedykowane. Czyli przeznaczone na konkretne obszary, czyli nowe technologie i ekologię. Może to nam pomóc w zmianach systemowych polskiej gospodarki i to jest niezwykle pozytywne. Ten kryzys nikomu nie pomoże, może w jakimś stopniu wpłynie na propagandowy wyścig pomiędzy USA a Chinami, gdyż Chiny urosną pod względem wartości gospodarki w tym roku, a USA będą miały recesję. Czyli się zmniejszą. Niektórzy szacują, że Chiny prześcigną USA pod względem PKB do 2030 roku, ten kryzys może im to ułatwić. Nikt inny nie zyska. Oczywiście poza paroma branżami.
M.M.: Pojawiły się też pewne nadzieje na przeniesienie produkcji firm z Azji do Europy, w tym do Polski. Czy wydaje się to Panu realne?
M.Z.: Wycofanie niektórych firm z Chin, głównie amerykańskich było widać już przed kryzysem pandemicznym. Było to związane na przykład z obawami przed szpiegostwem technologicznym. Wzrastają również koszty pracy w Chinach, które nie są tak atrakcyjne jak kiedyś. Ale konkurencją dla Chin są tu raczej inne kraje z Azji. Co do masowego przenoszenia w związku z pandemią, to nie wierzę, aby do tego doszło. Za chwilę, znów kluczową kwestią będzie cena produkcji, a nie bezpieczeństwo pandemiczne. Raczej będziemy obserwować działania na rzecz opracowania sposobów na niedopuszczenie do zerwania łańcuchów dostaw w przyszłości. Czyli zostawiamy produkcję, np. w Chinach, ale mamy plany na ewentualność zamknięcia dostaw. Może na przykład większe magazyny. Od tego przecież w ostatnich dziesięcioleciach odchodzono. Nie wierzę, że w Polsce pojawią się miliardy dolarów biznesu przenoszonego z Azji. Zresztą, warto spojrzeć na to z perspektywy czasu. Te dyskusje o przenosinach z Azji miały miejsce w styczniu i lutym, czyli wtedy kiedy zamknięta była część Chin, kiedy pandemia dotyczyła prowincji Wuhan, rejonu bardzo mocnego, np. jeśli chodzi o sektor automoto. Ale kiedy pandemia rozlała się na świat, to zamrożenie stało się powszechne. Stanęli wszyscy. Więc, ten czynnik, pandemia, nie powinien mieć wpływu na przenoszenie biznesów z Chin do Polski.
—
Marek Zuber: ekonomista i analityk rynków finansowych. Prowadzi działalność w obszarze doradztwa finansowo-kapitałowego. Był szefem doradców ekonomicznych premiera Kazimierza Marcinkiewicza, nagrodzonym nagrodą „Polityczny doradca roku”. Był głównym ekonomistą w firmie TMS i TMS Brokers, a później w Internetowym Domu Maklerskim oraz analitykiem i ekonomistą banku BPH. Jego komentarze dotyczące kwestii gospodarczych regularnie ukazują się w mediach
Źródło informacji: Instytut Jagielloński